13.04.2014

Aneks niedzielny

Na początku cieszyłam się że będę miała aneks kuchenny.
- W końcu nie będę siedziała osamotniona w kuchni, będę mogła robić obiad zerkając na tv albo przyjmować gości bez konieczności znikania w kuchni żeby zrobić kawę, podać ciasto, przygotować kanapki - wymieniałam zalety
Jednak Stadko, a zawłaszcza starsze osobniki, szybko pokazali mi wady.
Zaczęli traktować aneks jak muzeum. Na zmianę stają na środku, rozglądają się otępiale, zajrzą do szafki, do lodówki, pokręcą nosem i wracają do swojego pokoju. Zjawisko to nasila się, w momentach gdy przyjmujemy gości. Zachowują się wtedy jakby przeprowadzali spis żywności. Przy okazji fundują najlepszą reklamę jaką mogą publicznie zafundować matce wielodzietnej.
- Nie ma nic do jedzenia?!

I chociaż wiedzą że stan artykułów spożywczych nie uległ zmianie, wracają po kilku minutach żeby się upewnić, czy nie zdarzył się cud i czegoś nie przybyło.
Dla niewtajemniczonych, te zabiegi mają na celu kontrolę dorosłych i podsłuchanie rozmów (i sprawdzenie mojej cierpliwości)
Gdyby tylko sami na siebie zarabiali, wprowadziłabym opłaty za wstęp. Nawet gdybym codziennie przyjmowała gości to i tak wyszłabym na "plus"
Ale tydzień temu, ponownie doceniłam aneks.
Z niedzielnego obiadu zdążyłam jedynie obsmażyć mięso i przystawić do duszenia. Wraz z rosnącym ciśnieniem pary w rondlu, rosło ciśnienie w mojej głowie. Gdy para znajdowała ujście regularnie podrzucając pokrywkę, również próbowałam opanować rozrywający ból (pół)twarzy regularnym oddechem. Jednak w momencie gdy spod pokrywki zaczął wyciekać bulgoczący sos, a moje oko próbowało pójść w jego ślady i wydostać się z oczodołu, powiedziałam: dość!
Obstawiona herbatą, kawą, chusteczkami, kompresem, ibupromem zatoki, gripexem, ketonalem, komórką z apką "TELE Magazyn" i pilotami przekształciłam łóżko w centrum dowodzenia i stamtąd, dosłownie na oko, kierowałam kuchnią
- Ziemniaki już dobre, przecisnąć przez prasę? - pyta mąż
- Yhym - potakuję
- Kuuu...chnia!!! Kapusta się przypaliła. Co z nią zrobić? - woła spanikowany - dolać wody??? 
- Nieeeee!!! Przełóż na sito, tylko bez spalenizny. Umyj ten gar i rozgrzej w nim  tłuszcz, podsmaż cebulę i czosnek.
Po kwadransie
- Okej, co dalej? - pyta
- Wrzuć kapustę z powrotem do garnka, wymieszaj i przypraw do smaku
Po odgłosach domyślam się, że niczym chemik w laboratorium, próbuje skomponować idealny smak
- Kurcze czegoś mi tu brakuje i kolor jakiś mało intensywny - informuje
- Jejku, octu albo soku z cytryny daj... i szczyptę cukru - buczę spod jaśka - A jabłko wtarłeś? 
- O, pewnie tego jabłka brakuje.
- I mąki ziemniaczanej możesz dać, tak pół łyżeczki - dodaję
- A po co do kapusty mąka ziemniaczana???
- Bo do zupy zasmażka, dla lepszej konsystencji.
- Chyba zaczyna nabierać wyrazistego smaku - oznajmia dumnie na zmianę mieszając i kosztując
Wyciągam głowę z poduszki żeby wzrokowo ogarnąć sytuację
- A Ty tą kapuchę z tym jabłkiem mieszasz na ogniu???
- Nooooo 
- Nieeee!!! Z jabłkiem już nie, bo marmoladę zrobisz!!!
- Trzeba było od razu mówić, ale spoko, chyba jest dobra, skosztuj.
- Noooo... nawet bardzo.
Mąż zadowolony wraca do kuchni i bierze głęboki wdech a na wydechu mówi:
- Dobra, to co z tymi ziemniakami robić?
- Podziel na trzy równe części
- Jak na trzy? Nie da się tak równo podzielić na trzy
- A nie da, narysuj na nich pacyfe i będziesz miał trzy części. Tak?
- Noooo, mam! - melduje
- To teraz jedną taką część wyjmij na resztę ziemniaków, a puste miejsce uzupełnij mąką
- No to tej mąki będzie mało!!! - woła oburzony
- Jak mało? Pokaż tą miskę - przynosi michę, a tam trzy kule ziemniaków - Jejku, miałeś tylko podzielić a nie rzeźbić. Weź to wyrównaj i na płasko podziel, o tak - pokazuję - a potem wyjmij tą część, daj na górę a do dziury wsyp mąkę  
- Aaaaachaaaaa - połapał
A ja nie oszczędzając mężowi krytyki, na odchodne dodaję - W ogóle one miały być jeszcze łyżką na gorąco roztarte, żeby gród nie było. Teraz już po ptokach, bo są zimne. (foch) Ewentualnie spróbuj je jeszcze pougniatać zanim dodasz mąkę.
Po czym w myślach besztam sama siebie - Głupia babo, że Ty nie potrafisz czasami ugryźć się w język! - a po chwili zastanowienia - Może to i dobrze, gdybym się ugryzła pewnie zatrułabym się własnym jadem. 
Chcąc się zrehabilitować, podsuwam mężowi pomysł.
- Wiesz, jak Ci się nie chce to nie musisz "kulać" klusek
- Co?! - pyta z przerażeniem - Teraz mi mówisz że nie muszę robić klusek, jak ja już mąkę wsypałem!
- Nie, mówię że nie musisz robić takich okrągłych, jak ja robię. Możesz zrobić wałek i pociąć go na plasterki, takie kopytka, wiesz...
- A, no spoko.
Kopytka przeszły moją kontrole jakości za trzecim razem. Pozostało tylko ugotować kluchy, co dla męża jest nie lada wyzwanie. Mimo iż nie spuszcza z nich oka, starannie operuje płomieniem pod garnkiem, po chwili słyszę
- Wiedziałem że tak będzie, rozgotowały się 
- Spokojnie, wlej do garnka szklankę zimnej wody.
Mąż odkręca kran, czeka aż poleci ziiiiiiiimna woda, a kluchy ciągle się gotują.
- Weź ściągnij ten garnek z ognia!!! - wołam
Mężowi udało się uratować i kluchy i cały obiad oraz stadko przed zagłodzeniem i jeszcze podać mi go do łóżka. Ja natomiast zakpiłam sobie z piątego grzechu głównego, zjadłam wszystko i wołałam o dokładkę. Ale przecież każda matka gotująca dla wszystkich wie, że nawet najzwyklejsze danie smakuje niezwykle jeśli jest przygotowane przez kogoś innego.

2 komentarze:

  1. Oj tak.... Nawet zwykłe kanapki smakują wykwintnie gdy nie trzeba ich robić i podstawione są niemal pod nos :))

    OdpowiedzUsuń